- Felieton Piotra Semki
- Do posłuchania w każdy piątek, o godz. 16.30 w magazynie Wszystko na gorąco.
„10 maja ujęto na wyspach nadodrzańskich grupę niemieckich nurków, których zadaniem było dokończenie niszczenia dźwigów portowych. Niemcy dokonywali też zamachy na prowizoryczne mosty wojskowe zbudowane w poprzek Odry. Mimo, że nie wiedzieli o zakończeniu się wojny, skorzystali z pierwszego starcia, by się poddać bez oporu.”


mimo wojennych warunków wykonano w Moskwie szybko i sprawnie. Jak to wtedy mawiano: „sprawa była najwyższej rangi państwowej”. Pierwsze znaczki przedstawiały piastowskiego orła z czapek żołnierze Armii kościuszkowskiej. Zwany on był złośliwie przez polskich patriotów w Lublinie „wroną”, ale od początku 1945 roku wydawano już kolejne serie znaczków. Uczczono między innymi rocznicę Powstania Styczniowego, a potem wybuchu Powstania Kościuszkowskiego i wreszcie wyzwolenie dziesięciu polskich miast.
Na kwiecień 1945 roku zaplanowano specjalną serię znaczków, nawiązujących do Święta Morza, które to święto było obchodzone wówczas 20 lutego, na pamiątkę wydarzeń z 1920 roku, kiedy to generał Józef Haller rzucił pierścień do Bałtyku w ramach zaślubin z morzem. I oto właśnie Liga Morska, zasłużona instytucja lansująca polska politykę morską, którą wskrzeszono w Lublinie w 1944 roku, miała otrzymać część zysków z emisji tego znaczka.
Co może dziwić w tym znaczku? Dwie rzeczy.
Po pierwsze władze PKWN miały wówczas, co prawda podpisany ze Stalinem traktat, który zapowiadał, że Polska uzyska Szczecin, ale oficjalnie w propagandzie PKWN o tym milczano. Jeśli mówiono o przyszłych granicach, to bardziej o linii Odry, bez jednoznacznego deklarowania, że gród Gryfa będzie polski. Po drugie, gdy znaczek trafiał do obiegu w Polsce, nad Szczecinem powiewała jeszcze flaga ze swastyką i nie było wiadomo dokładnie, jak długo będzie trwało zdobywanie miasta.
Znaczek był wyrazem wiary, że państwo polskie obejmie ujście Odry. Jest on dzisiaj stosunkowo rzadki. Wśród szczecińskich filatelistów darzony jest wyjątkowym
sentymentem i nic dziwnego, bo była to w kwestii przyszłych losów Szczecina i jego
przynależności do Polski – był on całkiem szczęśliwą wróżbą.


„Proszę o niezwłoczne zarządzenie przysłania obsad straży pożarnej z Poznania i innych miast do Szczecina. Dziś było 21 pożarów, z czego 17 dywersyjnych, według oświadczenia komendanta miasta. W tej chwili gasimy podpalony gmach Urzędu wojewódzkiego (skrzydło północne). Pożar wybuchł w piwnicy – wyraźne podpalenie przez dywersję, mimo posterunków”.
Wspomniany w raporcie pożar zniszczył bezcenną dokumentację i plany portu szczecińskiego. Utrudniło to potem odbudowę urządzeń portowych.
„Pożary w mieście nie ustawały i podpalacze działali nadal, omijając fragmenty dzielnic już przez nas zaludnionych. O tym, że niemieckie grupy wojskowe wciąż jeszcze działają z ukrycia świadczy incydent, jaki wydarzył się 4 maja o godzinie 15. Gdy Jan Lesikowski wciągał biało-czerwoną flagę na maszt gmachu zarządu miejskiego przy Jasnych Błoniach, strzelano do niego i jego kolegów z ruin narożnego domu przy ulicy Felczaka. Natychmiastowa obława przeprowadzona przez znajdujących się w gmachu poznańskich milicjantów pod dowództwem sierżanta Stefana Koniecznego, doprowadziła do ujęcia dwóch uzbrojonych hitlerowców w cywilnych ubraniach. Reszta Niemców dywersantów wycofała się do pobliskiego Lasu Arkońskiego, gdyż (jak się to za pięć dni okazało)- tam właśnie znajdował się zawczasu przygotowana baza do długotrwałej działalności dywersyjnej."
Ostatnią wielką akcją wzniecenia pożaru, którą przypisywano niemieckim dywersantom był pożar tak zwanego „Czerwonego ratusza” przy Placu Tobruckim. Według innej wersji gmach podpalił, strzegący go niemiecki strażnik, który w ataku szału wymordował własną rodzinę i podpalił gmach za pomocą kanistrów z benzyną. Tak czy inaczej budynek spłonął w całości, pełen bezcennej wtedy powierzchni biurowej. Przy okazji spłonęło też bardzo wiele dokumentacji miejskiej. Budynek odbudowano dopiero w 1959 roku. Od połowy maja liczba podpaleń o typowo dywersyjnym charakterze spada, ale pojawia się za to nowy problem - to pożary wzniecane przez pijanych żołnierzy sowieckich, lub podpalenia mające zamaskować działalność polskich szabrowników.

„Na ciemnym tle pobojowiska wojny z Francją, oświetlonego łuną pożarów widniał, żelazny kanclerz jako olbrzymi jeździec w złotym szyszaku. (...)Spoglądał na nas a my na niego, nie trwało to jednak długo. Znalazła się drabina i twarz Bismarcka zasłonił wielki biały orzeł na czerwonym tle. Zdjęcie tego malowidła otoczonego olbrzymią ciężką, złoconą ramą, przerastało wówczas możliwości zebranych.”


Wstyd przyznać, ale porucznik Franciszek Jamroży, pierwszy zastępca Piotra Zaremby, w kwietniu 1945 roku, tuż po objęciu miasta, został uczczony na mapie Szczecina dopiero we wrześniu tego roku. Jego imieniem nazwano skwer na rogu ulic: Bolesława Prusa i Jana Kochanowskiego. Można powiedzieć, że lepiej późno niż wcale, bo 30 kwietnia, gdy polska ekipa objęła gmach, to on wciągnął pierwszą polską flagę nad Szczecinem.
Piotr Zaremba wspominał, 30 kwietnia 1945 r. że po objęciu gmachu dawnej rejencji szczecińskiej na obecnych Wałach Chrobrego wraz z Jamrożym, natychmiast zaczęli szukać wejścia na wieżę budynku późniejszego urzędu wojewódzkiego.
Dla udokumentowania aktu wciągnięcia polskiej flagi nad Szczecinem Zaremba i Jamroży sporządzili specjalny akt. Nie było jeszcze papierów firmowych. Orła bez korony wyrysowano ręcznie a nagłówek urzędowy odbito za pomocą zabawki - dziecięcego zestawu liter, które jeden z członków polskiej ekipy przywiózł z Poznania. No cóż, takie to były czasy, tak trzeba było sobie radzić. Jak wspominał Zaremba „nie mieliśmy jeszcze ani pieczęci, ani innego emblematu władzy, wystarczyło tylko to, że już byliśmy w Szczecinie”.



„Na nasz widok kobieta zmartwiała, ale po chwili, zamiast uciekać porzuciwszy na jezdni wiadra, pobiegła przez plac wprost w kierunku naszego samochodu. Siwa staruszka nie mogła złapać tchu. Wykrzykiwała coś bezwładnie. Wysiadłem, pytając po niemiecku czego chce. Odpowiedziała, że wraz z mężem Janem Łabędziem, mieszka od trzydziestu lat w Szczecinie, że słyszała, że Polacy mają wejść do Szczecina i że właśnie zobaczyła polską flagę.”
Bardzo szybko natrafiono na poważne problemy. Zwały olbrzymiego wiaduktu tarasowały ulicę. Nie było rady, przybysze musieli dostać się do centrum miasta okrężną drogą przez Pogodno, przez Brunner Alee - dzisiejszą ulicą Witkiewicza. Kolejny raz zagrodziły im drogę zasieki na Jahnstrasse - obecnej ulicy Kazimierza Twardowskiego. Po odsunięciu kilku zapór z drewna, mały fiat polskiej ekipy przecisnął się między barykadami i przejechał pod wiaduktem kolejowym. Zaremba, jak wspominał, miał szczęście. Wszystkie inne przejazdy kolejowe były wtedy w Szczecinie zaminowane, z wyjątkiem tego jednego, ale wtedy, jeszcze o tym nie wiedział.
Miasto było przerażająco puste i ciche. Trzeba było jechać niezwykle uważnie, aby się nie zaplątać w druty tramwajowe leżące na jezdni. Zaremba wspominał:
„Idziemy chodnikiem dzisiejszej alei Wojska Polskiego (wtedy Falkenwalderstrasse- przyp.aut.), echo odbija się od ścian niezniszczonych kamienic. Byłem już przyzwyczajony do ruin, do zniszczeń i pożarów, natomiast to, co wówczas było przerażające w Szczecinie, to cicha pustka opuszczonego miasta, ani żywego ducha, cisza, którą przerwały jedynie szumy naszego samochodu. Stanowimy z kapitanem Jaśkiewiczem pierwszą i jedyną parę nowych mieszkańców Szczecina, miasta porzuconego”.
Owa pustka na ulicach Szczecina była efektem bardzo rygorystycznej akcji ewakuacji niemieckiej ludności Szczecina, dokonanej przez władze III Rzeszy. Ta okoliczność od początku była bardzo korzystna dla Zaremby. Powracający z Niemiec przez Szczecin Polacy, wracający z robót i obozów jenieckich, mogli od razu zasiedlać puste centrum Szczecina.
Zaremba nie zdecydował się tamtego dnia nocować w mieście i postanowił wrócić do Piły, ale już wtedy spotykał Polaków. I znów sięgnijmy, do jego wspomnień:
Było już późno, kiedy jadąc z miasta tą samą drogą, przejeżdżaliśmy przez Gumieńce. Znów spotykamy grupy Polaków kierujących się pieszo do odrzańskiej przeprawy, z pominięciem śródmieścia, do którego boją się wejść.
27 kwietnia 1945 roku był piątek. Piotr Zaremba był już mianowany szefem ekipy techniczno-budowlanej, która miała objąć Szczecin. Nic dziwnego, że z niecierpliwością czekał na informację o tym, kiedy miasto wpadnie w ręce Rosjan i będzie mógł wyjechać, by obsadzić metropolię nad Odrą. Czekając na wieści z frontu w Poznaniu kompletował potrzebną ekipę techników miejskich. W rzeczony piątek, przechadzając się na poznańskim placu Wyspiańskiego, zobaczył nagle grupę ludzi gromadzącą się wokół głośnika. Z megafonu ogłaszano właśnie, że „wojska 2. Frontu Białoruskiego zdobyły główne miasto Pomorza - Szczecin”. Jak wspomina Zaremba, natychmiast przerwał swój spacer i już po kilku minutach znalazł się przy willi przy ulicy Konopnickiej 6, gdzie swoją siedzibę miał pełnomocnik rządu lubelskiego na Pomorze Zachodnie – pułkownik Leonard Borkowicz. W Poznaniu przebywał akurat zastępca Borkowicza kapitan Wiktor Jaśkiewicz.
„Była trzecia po południu, gdy nacisnąłem dzwonek furtki wiodącej do ogródka willi. W tej samej chwili otworzyły się drzwi i stanął w nich kapitan Jaśkiewicz w płaszczu ubrany do wyjścia. Spotkaliśmy się na schodach. Jego pierwszym pytaniem było, co ja robię w Poznaniu, miałem być w Pile. Przerwał mi, gdy zacząłem tłumaczyć i wciągnął mnie do swojego gabinetu."
Jak się okazało, Jaśkiewicz pokazał Zarembie depeszę od Borkowicza, która nakazywała mu natychmiast objąć miasto. Jaśkiewicz dał Zarembie do zrozumienia, że spadł mu z nieba. Zapytał czy pojechałby z nim do Szczecina i czy zgodziłbym się zostać prezydentem miasta. Zaremba pisał: „Oszołomiony tymi perspektywami zgodziłem się na wyjazd do Szczecina, nie bardzo zdając sobie sprawę z konsekwencji tej decyzji.”
Już pół godziny później, małym przedwojennym polskim fiatem jechał z Jaśkiewiczem w kierunku metropolii nad Odrą, by po noclegu w Pile dotrzeć do Szczecina 28 kwietnia 1945 roku. Jak wspomina Zaremba: „Zastanawiałem się wielokrotnie, jakby się potoczyło moje dalsze życie, gdybym przyszedł do willi przy Konopnickiej pół godziny później?” No właśnie, dobre pytanie. Jaśkiewicz pewnie znalazłby w Pile - tymczasowej siedzibie województwa zachodniopomorskiego - jakiegoś innego kandydata na prezydenta grodu Gryfa. Traf chciał, że Zaremba wykazał się refleksem. I potem już swej historycznej szansy długo nie dał sobie wyrwać z rąk.