Durchgangslager Hakenterasse - tak nazywano obozowisko Niemców przywożonych barkami z Zachodu, których wyładowywano rano w okresie maja i czerwca 1945 roku, gdy polskie władze usunięto z miasta.
Polak Jan Lesikowski, który przebywał wtedy w Szczecinie, tak wspominał tamten dramatyczny czas:
„Niemcy, ci co pouciekali, nadciągali ze wszystkich stron. Nad Odrą koło urzędu wojewódzkiego, na łące i na całym terenie, wszędzie były namioty. Niemcy leżeli jak śledzie, głodni. Przyjeżdżali tratwami czółnami, kutrami, parowozami. Wszystkie piwnice w mieście przeszukiwali za kartoflami. Jeść nie było co. My byliśmy w lepszej sytuacji, bo przywieźliśmy sobie zapas ziemniaków, ale cały obecny urząd wojewódzki zajęty był przez niemieckich uchodźców. Wielu z nich słaniało się na nogach. Gdy pytałem, skąd są, odpowiadali: z Koszalina, Stargardu, Pyrzyc, Gdańska i wreszcie z Piły.”
Ten nawrót Niemców zza Odry był wynikiem dążeń niemieckich komunistów by utrzymać Szczecin w niemieckich rękach ale i „spychologii” władz miast Pomorza zaodrzańskiego takich jak Stralsund czy Greifswald, które same bedac w tragicznej sytuacji aprowizacyjnej – wypychały przesiedleńców z powrotem do Szczecina.
Jak wspominał Jan Lesikowski: „Gdy widziałem, że cierpią głód straszny, ogarniał nas żal. Niemieckie normy wyżywienia oficjalnie nie istniały. Teoretycznie zarząd miejski był zobowiązany przynajmniej raz na parę dni zapewnić 100 gramów marmolady z cukrem i kilogram suchego grochu na głowę, ale te dostawy były nieterminowe i zdarzały się dłuższe przerwy, bo niemieckie władze komunalne zależały od rosyjskich władz okupacyjnych, a ci wydawali żywność dla Niemców w bardzo kapryśny sposób. Niewielką pomocą były tak zwane kuchnie ludowe, gdzie raz dziennie wydawano cienką zupę z liści pokrzyw, z liści buraków i łupin ziemniaków. Ta wodnista zupa musiała wystarczyć wielu osobom na cały dzień.
Polak Jan Lesikowski, który przebywał wtedy w Szczecinie, tak wspominał tamten dramatyczny czas:
„Niemcy, ci co pouciekali, nadciągali ze wszystkich stron. Nad Odrą koło urzędu wojewódzkiego, na łące i na całym terenie, wszędzie były namioty. Niemcy leżeli jak śledzie, głodni. Przyjeżdżali tratwami czółnami, kutrami, parowozami. Wszystkie piwnice w mieście przeszukiwali za kartoflami. Jeść nie było co. My byliśmy w lepszej sytuacji, bo przywieźliśmy sobie zapas ziemniaków, ale cały obecny urząd wojewódzki zajęty był przez niemieckich uchodźców. Wielu z nich słaniało się na nogach. Gdy pytałem, skąd są, odpowiadali: z Koszalina, Stargardu, Pyrzyc, Gdańska i wreszcie z Piły.”
Ten nawrót Niemców zza Odry był wynikiem dążeń niemieckich komunistów by utrzymać Szczecin w niemieckich rękach ale i „spychologii” władz miast Pomorza zaodrzańskiego takich jak Stralsund czy Greifswald, które same bedac w tragicznej sytuacji aprowizacyjnej – wypychały przesiedleńców z powrotem do Szczecina.
Jak wspominał Jan Lesikowski: „Gdy widziałem, że cierpią głód straszny, ogarniał nas żal. Niemieckie normy wyżywienia oficjalnie nie istniały. Teoretycznie zarząd miejski był zobowiązany przynajmniej raz na parę dni zapewnić 100 gramów marmolady z cukrem i kilogram suchego grochu na głowę, ale te dostawy były nieterminowe i zdarzały się dłuższe przerwy, bo niemieckie władze komunalne zależały od rosyjskich władz okupacyjnych, a ci wydawali żywność dla Niemców w bardzo kapryśny sposób. Niewielką pomocą były tak zwane kuchnie ludowe, gdzie raz dziennie wydawano cienką zupę z liści pokrzyw, z liści buraków i łupin ziemniaków. Ta wodnista zupa musiała wystarczyć wielu osobom na cały dzień.