Bardziej przystępna wersja Beastie Boysów dla niewtajemniczonych lub zbyt 'leniwa' dla fanów wokalnych 'zawijasów' prezentowanych przez chłopaków. Płyta The Mix-Up pozbawiona jest wokalnych intensywnych i dynamicznych wynurzeń, brak tu także sampli i scratchów. Mix - Up prezentuje wyłącznie muzyczną, żywą instrumentalnie twarz zespołu. Ten instrumentalny album romansuje z gatunkami, z którymi zazwyczaj Boysi mieli przyjemność obcować, ale jest to na Mix - Upie wszystko jednak bardziej stonowane. Cieszą pojawiające się gdzieniegdzie duby, oraz wyraźne riffy gitarowe i echa reggae. Na tym pełnowartościowym krążku więcej jest muzycznej przestrzeni niż, na poprzednich wokalno-muzycznych odsłonach Beastie Boys. Brak tu muzycznej ciasnoty, mimo łamiącej się old schoolowo perkusji, bez której trudno wyobrazić sobie jakiekolwiek brzmienie Beastie Boys. Ponadto dużo tu tajemnicy - i to jest największy urok tej płyty.
Nieco zmieniony skład Kobiet musiał wymusić pewną zmianę na jakości materiału zawartego na nowej płycie. Za basem stanęła New-brand-one dziewczyna (Nela Gzowska) i weszła wraz z kobietami na nową ścieżkę twórczą. Słuchacze i miłośnicy sceny trójmiejskiej po tej kapeli nie mogą już oczekiwać analogowego brzmienia. Wszędzie jest cyfra. Maciej Cieślak obecny jest na tym albumie w postaci raczej jakiegoś echa czy kreatywnego kontinuum. A jak jest muzycznie? To jest płyta zdecydowanie z piosenkami. Piosenki kobiet jak zwykle utrzymują melancholię realizowaną głównie dzięki delikatnym wokalom (Grzegorz Nawrocki z gościnnym udziałem Marty Handschke), wibrafonie i szczyptom dźwięków smyczkowych. Dużo tu przestrzennej harmonii, nienachalnej i leniwej. Ponadto sporo tu żywych brzmień udających te klubowe najbardziej syntetyczne. Płyta typu 'sjesta'.
Doskonała produkcja muzyczna. Tatianie Okupnik od czasu jej debiutu można zarzucić już jedynie profesjonalizm. Nierzadko spotyka się płyty o tak dużej mocy rażenia. Szkoda, że płyta jest w całości wyśpiewana w języku angielskim, ale z drugiej strony ten manewr może przynieść ciekawy marketingowo-promocyjny efekt. Tatiana popełniła krążek, na którym królują utwory bardzo taneczne i to te bardziej klubowe niż dyskotekowe. Najmniej ciekawie prezentują się piosenki (na szczęście będące w mniejszości) 'pościelowe' - w tej konwencji pani Okupnik zdecydowanie nie do twarzy. Natomiast hity, a jest ich na tym krążku sporo, trzymają się najświeższych muzycznych deseni - połamany old schoolowy bit i syntetycznie brzmiący wokal. I co ważne wokal pani Tatiani w końcu brzmi jak powinien, czyli prawdziwie. Krążek nie tylko domową prywatkę.
Doczekały się dzieci Świny krążka po pierwsze debiutanckiego, ze wszechmiar, po drugie bardzo reprezentatywnego. Grupa Napszykłat istnieje od dobrych kilku lat i swoją niebanalną i absurdalną energią w stylu raczej Monty Pythona, niż Benny’ego Hilla zwykła zarażać Świnoujścian na koncertach. Teraz przyszedł czas na akcje studyjną, czyli pełnowartościowy krążek. 'Plenum' to wydawnictwo, które w 13 utworach zamieszczonych na płycie oddaje charakter grupy, zarówno od strony muzycznej jak i tekstowej. Ogólny (nie)porządek panujący na płycie sprowadza się do hasła - 'Precz z egzaltacją i pretensjonalnością', zwłaszcza jeśli idzie o tekst, który w głównej mierze jest szaleńczym freestylem Ansmana. Napszykłat wyrosło w swych inspiracjach bardziej 'na' niż 'z' - Public Enemy, Beastie Boys, Run DMC czy Cypress Hill, co przekłada się zdecydowanie na materiał muzyczny zmieszczony na albumie. Dużo tu 'agresywnego', lekko skrzeczącego rapu, sporo zabawnych sampli ułożonych w podkłady, momentami nawiązujące do wczesnych swingowo-lekkich dźwięków oraz niemało 'wysuniętych' wyraźnych a w brzmieniu punk rockowych gitar. To ciekawa mieszanina wszystkich elementów składowych - a co ważne popełniona bez nadęcia.
Trzeba bardzo nie lubić muzyki inspirowanej Afryką, aby nie zachwycić się tym krążkiem. Angelique Kidjo popełniła kolejną płytę, której słucha się w sposób zupełnie niezobowiązujący całymi godzinami. Dużo tu oczywiście rytmów,nade wszystko rytmów afrykańskich, ale i też wiele w samej muzyce europejskiej przestrzeni, tej małomiasteczkowej - nie, zaś wielkomiejskiej. Gdyby wskazać na uczucie towarzyszące słuchaniu Djin Djin- to z pewnością byłaby to niesmutna, „nieciężka” zaduma. I na wzór właśnie tego uczucia należy podejść do tej płyty, aby ją zrozumieć, a przede wszystkim odczuć, bowiem jej moc tkwi w prostej odczuwalnej szczerości. Najbardziej cieszą te kompozycje, w których głos rozciągnięty jest na całą ciągłość utworu i przyćmiewa tylko tlące się w oddali dźwięki instrumentówjak np. w „Salala” czy „Pearls”. Płycie towarzyszą osobistości muzycznew postaci : Branforda Marsalisa, Petera Gabriela, Carlosa Santany, Joss Stone, Ziggy’ego Marleya czy Alicii Keys. Żal tylko, że krążek nie zawiera ani jednej piosenki, która by przypominała doskonałość „Black Ivory Soul”.
Niepokojący jazz. Sentymentalna trąbka na czele oraz nonszalancka perkusja. Wszystko, jednak w ładzie i porządku jak sprzed lat, wtedy, kiedy jeszcze jazz trzymał się zadymionych klubowych pomieszczeń. Ucieszyła mnie najbardziej jednak rozbita „oczywistość” jazzowa, obecna na płycie, którą uczyniła przede wszystkim elektronika. To właśnie budujący napięcie klawisz współgrający z lekko połamaną perkusją czyni ten album intrygującym. Te „niepokoje” są na krążku realizowane na wzór melodii, którymi wypełnione po brzegi były polskie filmy lat 70-tych. Gdyby odsączyć produkcje zespołu Robotobibok ze wszelkich nowatorskich, wspaniałych „udziwnień”, mogłoby się okazać, że brzmią one jak nietuzinkowy „Pop Dom”. Nie bez znaczenia również w całościowym odbiorze płyty jest z pewnością fakt, iż płyta została nagrana w sposób analogowy w studiu Macieja Cieślaka
Trudno o bardziej jazzowo poprawną rzecz. Po „My lullaby” nie można spodziewać się „wygibasów” czy nowoczesnego połamania rytmu i wokalu. Dzięki dużemu sukcesowi drugiej płyty Zaryan wzrosło zainteresowanie jej debiutanckim albumem, z którego reedycją się spotykamy. Podobnie jak na „Picking up the Pieces” i tu na krążkowym debiucie jest przede wszystkim dużo jazzowej leniwości. Nie spieszny jest tutaj wokal, nie spieszna perkusja a i instrumenty klawiszowe nie absorbują swoją ostrością. Czasem utwory wędrują oczywiście w bardziej dynamiczne zakamarki, ale trzyma się to wszystko bardzo „klasycznej” estetyki „czarnego”, amerykańskiego jazzu. To płyta przeznaczona do słuchania jej długimi, chłodniejszymi, niż letnie wieczorami. Mimo to polecamy ją również na wakacje!
Pomysł na taki składak piosenkowy powstał zanim jeszcze Tinky Winky „dostał prawo głosu”. Trudno, zatem mówić o próbie wbicia się poprzez ten krążek w zastałą socjo-polityczną koniunkturę. Ten dwupłytowy album oprócz tego, że jest pierwszym takim albumem na polskim rynku jest też próbą dorzucenia swoich pięciu groszy w sprawie kulejącej u nas tolerancji. Wracając jednak do samej muzyki - „Music 4 Boys and Gays” to album przemyślany od początku do końca. Pierwszy krążek stanowi jedynie (albo aż) słuszną „grę wstępną” do dynamiczniejszych form muzycznych znajdujących się na płycie nr 2. „Jedynka” ciekawi, ponieważ mieści w sobie wielu muzycznie „rozmemłanych”i romantycznych przedstawicieli wszelkich gatunków. „Dwójka” zaś, nagrana jest tak, jakby stanowiła DJ-ski set prezentowany w klubie tuż po 24.00, kiedy to wszyscy nakręcają się na porządny fun. Ponadto pierwszy krążek dostarcza nam nieznane i rzadko prezentowane wersje znanych i lubianych piosenek, co w pewnej mierze przekłada się także na drugą płytę. Rzecz warta dłuższej uwagi.