I wojna światowa w grach komputerowych pojawia się rzadko. Jeżeli już, to w strategiach czy lotniczych strzelankach. Dziwić się temu trudno, po pierwsze, że dynamicznej akcji - oprócz wspomnianych już szturmów na okopy najeżone karabinami maszynowymi - na wojnie pozycyjnej wiele ich nie uświadczymy. A po drugie, w branży, zdominowanej - jeszcze - przez Amerykanów i Japończyków, wspomnienia Wielkiej Wojny 1914-1918 nie są jakoś szczególnie żywe.
Valiant Hearts: The Great War nie jest dynamiczną, sieciową strzelanką. Twórcy postanowili opowiedzieć losy czterech bohaterów tej produkcji za pomocą gry przygodowej. Czyli mechanika rozgrywki to zasadniczo rozwiązywanie dosyć prostych zagadek, szukanie przedmiotów, aby ich użyć w odpowiedni sposób, dzięki czemu popychamy akcję do przodu.
Jednym z bohaterów jest także pies - nie dziwcie się, na frontach I wojny światowej "służyły" dziesiątki tysięcy tych sympatycznych czworonogów. Czego dowiedziałem się zresztą z bardzo fajnych notatek, jakie można czytać w trakcie gry. Tu mamy dodatkowy walor poznawczy, fani historii powinni być zadowoleni. Ba, ja już zacząłem szukać w księgarniach książek o I wojnie światowej.
Wracając do psa - z jego pomocy korzystamy w trakcie rozgrywki, przykładowo, jeżeli potrzebny przedmiot leży w miejscu niedostępnym dla człowieka, to wysyłamy tam zwierzaka. Obrazu dopełniają sekwencje quick time event, gdzie w prostej minigierce musimy w odpowiednim momencie wcisnąć właściwe przyciski na padzie czy klawiaturze. I zdarzy się, że trzeba będzie poradzić sobie w prostej zręcznościówce, na przykład brawurowej ucieczce przed gradem pocisków. Ba, zdarzyło się nawet kilka scen, które trzeba przejść w skradankowym stylu. W mojej ocenie rozgrywka nie jest bardzo wymagająca - fakt, że wiele takich tytułów skończyłem - ale Valiant Hearts: The Great War nie obraża inteligencji gracza.
Sporo miejsca poświęciłem opisowi tego, jak w to się bawimy, bo spotkałem się z zarzutami, że w pewnym momencie gra staje się monotonna, a jako przygodówka jest zbyt prosta. Nie zgodzę się, przede wszystkim dlatego, że w przypadku Valiant Hearts: The Great War - w sumie jak w każdej przygodówce - najważniejsza jest opowiadana historia. Mechanika schodzi na drugi plan, ma nie przeszkadzać w chłonięciu ciężkiego klimatu straszliwego konfliktu i losów ludzi na jego tle. Ciekawe, że wspaniała seria The Walking Dead, jakże przez wszystkich dziennikarzy chwalona - tak naprawdę korzysta z tych samych patentów, a jako gra jest wręcz banalnie prosta. Tam nie przeszkadza, tutaj nagle to jest problem. Nie rozumiem tej niekonsekwencji, ja większych zastrzeżeń do mechaniki rozgrywki nie mam. Nie była ultra prosta, ale też i nie spędziłem godzin na drobiazgowym przeszukiwaniu lokacji, bo przegapiłem przedmiot wielkości dwóch pikseli. Dzięki temu opowieść wartko szła do przodu. Ja tak lubię, bo nie wybijam się z klimatu, rośnie tak zwany współczynnik immersji, zatopienia się w świat gry.
Historia opowiedziana w Valiant Hearts: The Great War to losy czterech postaci: Emil, francuski farmer w średnim wieku, właśnie dostaje powołanie do wojska. Zadowolony nie jest, bo musi opuścić córkę i wnuka - w dodatku, wcześniej francuskie władze deportowały jego zięcia Karla. Karl jest Niemcem i oczywiście gdy tylko wraca do ojczyzny, także przyjdzie mu walczyć w okopach. Kolejnym bohaterem jest Amerykanin Freddie, on szuka zemsty za śmierć rodziny. I jedna kobieta w tym towarzystwie, belgijska pielęgniarka Ana, która szuka ojca, genialnego wynalazcy porwanego przez niemieckiego barona Von Dorfa. Chociaż postać głównego "złego" nieco zbyt przerysowana i karykaturalna, ten wątek wydaje się nieco naciągany, ale generalnie opowieść trzyma poziom. Bo, co chyba najważniejsze, świetnie przedstawiono też tło. I wojna światowa pokazana w Valiant Hearts: The Great war jest naprawdę straszna, cierpią żołnierze, giną cywile narażeni na chemiczne ataki. Postaci, którymi kierujemy, przemierzają ogarniętą wojną Europę, zapewniam, że śledząc ich losy można nawet się wzruszyć. Bo chwilami bardzo gorzka to opowieść. Oparta zresztą na prawdziwych listach, jakie miliony żołnierzy wymieniło ze swoimi bliskimi.
Pokazana w przecudowny, fantastyczny sposób. Ja jestem wielkim fanem silnika graficznego UbiArt. Pokazany pierwszy raz w kolorowej platformówce Rayman: Legends, użyty w bajkowym Child of Light i wreszcie w Valiant Hearts: The Great War. Ciężko to opisać, statyczne screeny nie oddają wspaniałości oprawy. Niby to dwa wymiary, poruszamy się w lewo, prawo, do góry i w dół - ale są jeszcze tła. Żyjące, przesuwające się względem siebie. wygląda to jak wprawiona w ruch ilustracja w książce dla dzieci. Cudo po prostu - a Valiant Hearts: The Great War narysowane jest wręcz wybornie, w stylu idealnie pasującym do poruszanej tematyki. Zabawne, że wcale nie potrzebna jest ultra realistyczna grafika, żeby pokazać okropieństwo wojny.
Z obrazem znakomicie współgra też muzyka i cała oprawa dźwiękowa. Świetnie dopełnia klimatu gry. Może i trochę szkoda, że zrezygnowano z dialogów, podobnie było w Child of Light. Za to - w odróżnieniu - Valiant Hearts: The Great War ma polskie menu i napisy w czasie rozgrywki.
Wspominałem też, że o tej wojnie w grze poczytamy spolszczone notki, do znalezienia jest też 100 przedmiotów, które również ukazują nam realia życia, nie tylko żołnierzy ale i cywilów w tamtych latach. Fajne, a że nie znalazłem wszystkich, to chyba jeszcze odpalę grę, aby to zrobić. Bo i fakt - jak skończymy, to wiele więcej do roboty raczej już nie ma.
Zabawne, że mam problem z oceną Valiant Hearts: The Great War. To znaczy, dla mnie te nieco ponad 6 godzin spędzonych przy tej grze było czasem niezwykle przyjemnym. Miałem po prostu ochotę zobaczyć, co będzie dalej, ja się nie nudziłem. Sęk w tym - że gdy tak spoglądam na siebie-gracza - to zastanawiam się, na ile jestem reprezentatywny. Słupki sprzedaży i ilości ludzi na serwerach nie kłamią: rządzą sieciowe strzelanki, gry z serii tower defence czy sanboxy w stylu GTA. A nie artystyczne przygodówki.
Więc jeżeli zachęceni tą recenzją postanowicie zapoznać się z Valiant Hearts: The Great War, najpierw zastanówcie się - czy to jest gra dla mnie? Ja już na etapie zapowiedzi tego tytułu wiedziałem, że chcę to mieć podobnie zresztą jak wcześniejsze Child of Light. Oba tytuły polecam - oba traktuję jako dobry omen dla branży. Bo skoro takie gry powstają, to chyba jest na nie odbiorca, prawda? Valiant Hearts: The Great War to jedna z fajniejszych gier, w jakie ostatnio się bawiłem. Nie każdego pewnie zachwyci, ale jeżeli lubicie nieco inne doznania niż tylko i wyłącznie satysfakcja z udanego headshotu - to produkcja Ubisoft Montreal może zauroczyć także Was. Czego oczywiście życzę.
Valiant Hearts: The Great War nie jest dynamiczną, sieciową strzelanką. Twórcy postanowili opowiedzieć losy czterech bohaterów tej produkcji za pomocą gry przygodowej. Czyli mechanika rozgrywki to zasadniczo rozwiązywanie dosyć prostych zagadek, szukanie przedmiotów, aby ich użyć w odpowiedni sposób, dzięki czemu popychamy akcję do przodu.
Jednym z bohaterów jest także pies - nie dziwcie się, na frontach I wojny światowej "służyły" dziesiątki tysięcy tych sympatycznych czworonogów. Czego dowiedziałem się zresztą z bardzo fajnych notatek, jakie można czytać w trakcie gry. Tu mamy dodatkowy walor poznawczy, fani historii powinni być zadowoleni. Ba, ja już zacząłem szukać w księgarniach książek o I wojnie światowej.
Wracając do psa - z jego pomocy korzystamy w trakcie rozgrywki, przykładowo, jeżeli potrzebny przedmiot leży w miejscu niedostępnym dla człowieka, to wysyłamy tam zwierzaka. Obrazu dopełniają sekwencje quick time event, gdzie w prostej minigierce musimy w odpowiednim momencie wcisnąć właściwe przyciski na padzie czy klawiaturze. I zdarzy się, że trzeba będzie poradzić sobie w prostej zręcznościówce, na przykład brawurowej ucieczce przed gradem pocisków. Ba, zdarzyło się nawet kilka scen, które trzeba przejść w skradankowym stylu. W mojej ocenie rozgrywka nie jest bardzo wymagająca - fakt, że wiele takich tytułów skończyłem - ale Valiant Hearts: The Great War nie obraża inteligencji gracza.
Sporo miejsca poświęciłem opisowi tego, jak w to się bawimy, bo spotkałem się z zarzutami, że w pewnym momencie gra staje się monotonna, a jako przygodówka jest zbyt prosta. Nie zgodzę się, przede wszystkim dlatego, że w przypadku Valiant Hearts: The Great War - w sumie jak w każdej przygodówce - najważniejsza jest opowiadana historia. Mechanika schodzi na drugi plan, ma nie przeszkadzać w chłonięciu ciężkiego klimatu straszliwego konfliktu i losów ludzi na jego tle. Ciekawe, że wspaniała seria The Walking Dead, jakże przez wszystkich dziennikarzy chwalona - tak naprawdę korzysta z tych samych patentów, a jako gra jest wręcz banalnie prosta. Tam nie przeszkadza, tutaj nagle to jest problem. Nie rozumiem tej niekonsekwencji, ja większych zastrzeżeń do mechaniki rozgrywki nie mam. Nie była ultra prosta, ale też i nie spędziłem godzin na drobiazgowym przeszukiwaniu lokacji, bo przegapiłem przedmiot wielkości dwóch pikseli. Dzięki temu opowieść wartko szła do przodu. Ja tak lubię, bo nie wybijam się z klimatu, rośnie tak zwany współczynnik immersji, zatopienia się w świat gry.
Historia opowiedziana w Valiant Hearts: The Great War to losy czterech postaci: Emil, francuski farmer w średnim wieku, właśnie dostaje powołanie do wojska. Zadowolony nie jest, bo musi opuścić córkę i wnuka - w dodatku, wcześniej francuskie władze deportowały jego zięcia Karla. Karl jest Niemcem i oczywiście gdy tylko wraca do ojczyzny, także przyjdzie mu walczyć w okopach. Kolejnym bohaterem jest Amerykanin Freddie, on szuka zemsty za śmierć rodziny. I jedna kobieta w tym towarzystwie, belgijska pielęgniarka Ana, która szuka ojca, genialnego wynalazcy porwanego przez niemieckiego barona Von Dorfa. Chociaż postać głównego "złego" nieco zbyt przerysowana i karykaturalna, ten wątek wydaje się nieco naciągany, ale generalnie opowieść trzyma poziom. Bo, co chyba najważniejsze, świetnie przedstawiono też tło. I wojna światowa pokazana w Valiant Hearts: The Great war jest naprawdę straszna, cierpią żołnierze, giną cywile narażeni na chemiczne ataki. Postaci, którymi kierujemy, przemierzają ogarniętą wojną Europę, zapewniam, że śledząc ich losy można nawet się wzruszyć. Bo chwilami bardzo gorzka to opowieść. Oparta zresztą na prawdziwych listach, jakie miliony żołnierzy wymieniło ze swoimi bliskimi.
Pokazana w przecudowny, fantastyczny sposób. Ja jestem wielkim fanem silnika graficznego UbiArt. Pokazany pierwszy raz w kolorowej platformówce Rayman: Legends, użyty w bajkowym Child of Light i wreszcie w Valiant Hearts: The Great War. Ciężko to opisać, statyczne screeny nie oddają wspaniałości oprawy. Niby to dwa wymiary, poruszamy się w lewo, prawo, do góry i w dół - ale są jeszcze tła. Żyjące, przesuwające się względem siebie. wygląda to jak wprawiona w ruch ilustracja w książce dla dzieci. Cudo po prostu - a Valiant Hearts: The Great War narysowane jest wręcz wybornie, w stylu idealnie pasującym do poruszanej tematyki. Zabawne, że wcale nie potrzebna jest ultra realistyczna grafika, żeby pokazać okropieństwo wojny.
Z obrazem znakomicie współgra też muzyka i cała oprawa dźwiękowa. Świetnie dopełnia klimatu gry. Może i trochę szkoda, że zrezygnowano z dialogów, podobnie było w Child of Light. Za to - w odróżnieniu - Valiant Hearts: The Great War ma polskie menu i napisy w czasie rozgrywki.
Wspominałem też, że o tej wojnie w grze poczytamy spolszczone notki, do znalezienia jest też 100 przedmiotów, które również ukazują nam realia życia, nie tylko żołnierzy ale i cywilów w tamtych latach. Fajne, a że nie znalazłem wszystkich, to chyba jeszcze odpalę grę, aby to zrobić. Bo i fakt - jak skończymy, to wiele więcej do roboty raczej już nie ma.
Zabawne, że mam problem z oceną Valiant Hearts: The Great War. To znaczy, dla mnie te nieco ponad 6 godzin spędzonych przy tej grze było czasem niezwykle przyjemnym. Miałem po prostu ochotę zobaczyć, co będzie dalej, ja się nie nudziłem. Sęk w tym - że gdy tak spoglądam na siebie-gracza - to zastanawiam się, na ile jestem reprezentatywny. Słupki sprzedaży i ilości ludzi na serwerach nie kłamią: rządzą sieciowe strzelanki, gry z serii tower defence czy sanboxy w stylu GTA. A nie artystyczne przygodówki.
Więc jeżeli zachęceni tą recenzją postanowicie zapoznać się z Valiant Hearts: The Great War, najpierw zastanówcie się - czy to jest gra dla mnie? Ja już na etapie zapowiedzi tego tytułu wiedziałem, że chcę to mieć podobnie zresztą jak wcześniejsze Child of Light. Oba tytuły polecam - oba traktuję jako dobry omen dla branży. Bo skoro takie gry powstają, to chyba jest na nie odbiorca, prawda? Valiant Hearts: The Great War to jedna z fajniejszych gier, w jakie ostatnio się bawiłem. Nie każdego pewnie zachwyci, ale jeżeli lubicie nieco inne doznania niż tylko i wyłącznie satysfakcja z udanego headshotu - to produkcja Ubisoft Montreal może zauroczyć także Was. Czego oczywiście życzę.