Giermasz
Radio SzczecinRadio Szczecin » Giermasz
Grand Theft Auto San Andreas
Grand Theft Auto San Andreas
Stare ale jare - Grand Theft Auto: San Andreas
Od momentu przejścia serii Grand Theft Auto w model 3D, każdy tytuł z tej serii z miejsca stawał się hitem. „Trójka” wywindowała oceny z poziomu 7/10 do 9/10. Potem dostaliśmy Vice City, gdzie Tommy Vercetti otarł się o perfekcję. Na kontynuację dobrej passy Rockstara musieliśmy czekać dwa lata bez kilku dni. W październiku 2004 roku światu ukazał się Carl Johnson i wywindował już kultową serię do statusu jednej z najlepszych w historii gier.

Ówczesne recenzje GTA: San Andreas nie schodziły z poziomu 9/10, a nawet można stwierdzić, że ta średnia jest bliżej „dziesiątki”. Wśród cytatów krytyków mamy takie stwierdzenia, jak „najlepsza rozrywka, jaką może dostarczyć konsola”, „najbardziej kompletne, złożone i wypełnione detalami uniwersum kiedykolwiek stworzone dla gry” czy „jedna z najbardziej absorbujących gier w historii”. Krytycy rozpływali się nad całą grą, co też miało przełożenie w sprzedaży – 4 ,5 miliona kopii w tydzień to wynik, który bije Vice City o 45%.

Fabularnie gra przenosi nas do roku 1992. Carl Johnson wraca z Liberty City do Los Santos na pogrzeb swojej matki. W międzyczasie zostaje zatrzymany przez policję, która chce go wrobić w zabójstwo policjanta, co nie pozwala mu wyjechać ze stanu. Przy okazji dowiaduje się, że jego gang jest wypierany przez rywali. CJ postanawia wykorzystać sytuację i „naprawić” to, co zepsuło się pod jego nieobecność.

Tam, gdzie GTA, tam i kontrowersje – San Andreas nie było wyjątkiem. Poza zwykłymi zarzutami, jak brutalność czy tematyka, w tym przypadku głośno było, na przykład, o kolorze skóry CJ-a. Twórcom zarzucano powielanie stereotypów, a niektórzy zaczęli w pewien sposób dyskryminować bohatera. Do tego wpadka z niesławnym modem, który odblokowywał pewne zakopane przez twórców treści dla dorosłych.

Co nie zmienia faktu, że San Andreas niewątpliwie przyczyniło się do wywindowania popularności serii. Kilka lat później na sprzęt graczy trafiło GTA IV, w którym Niko Belić po raz kolejny wbił się w konwersacje o najlepszej grze roku, w międzyczasie dwa dodatki do gry, a potem – rewolucyjne GTA V z Michaelem, Trevorem i Franklinem, które do dzisiaj jest ogrywane przez graczy na całym świecie.


Injustice Gods Among Us
Injustice Gods Among Us
Stare ale jare - Injustice: Gods Among Us
Injustice: Gods Among Us boję się odpalić teraz. To właśnie taka gra, która zapewniła mi całe miesiące świetnej zabawy, oczarowała, m.in. ze względu na moją słabość do superbohaterów, także teraz boję się, że po 12 latach zdziwię się, co mnie tu w ogóle trzymało przy konsoli. Jednak jest to jedna z jaśniejszych superbohaterskich pozycji w elektronicznym archiwum. Przynajmniej jeśli chodzi o te bardziej leciwe.

Mieliśmy oczywiście wcześniej bijatyki z postaciami, które swoje kariery rozpoczynały na kartach komiksów, mam na myśli również tych z DC. Choćby Mortal Kombat vs. DC Universe, a że Injustice to dziecko właśnie twórców "Mortala" to droga do produkcji, która w całości poświęcona byłaby miłośnikom obcisłych rajtek, nie była już daleka. I trzeba przyznać, że Injustice zrobiła, co trzeba. Gra zapewniała beztroską, pełną efekciarstwa, ciosów specjalnych i niemal komiksowych kadrów rozrywkę. Jeśli ktoś chciął zobaczyć komiksowe starcia na żywo i mieć na nie wpływ - to był w siódmym niebie. Ja byłem.

Ja byłem, bo chciałem brać udział w takich walkach. Nie wiem czy to było zaplanowane działanie, ale w tym samym roku premierę miał Człowiek ze stali, w którym w Supermana wcielał się Henry Cavill, a to też na pewno podkręcało hype. Ja też wtedy robiłem recenzję do Giermaszu Injustice i do tej pory pamiętam, że nie chciałem mówić o fabule, bo taka właśnie była, że niespecjalnie chciało się o niej mówić. Wszystko opiera się o światy równoległe, w jednym z nich Superman staje po stronie złych, rozwija dyktatorskie zapędy, otacza się również zespołem innych supków, którzy podzielają wizję putinowską... przepraszam - "supermenowską" wizję świata pod pełną kontrolą, gdzie wyroki śmierci sypią się jak czekoladowe Korsarze, kiedy rozedrze się opakowanie. Ruch oporu zakłada oczywiście Batman, który sprowadza drugi zestaw całej super hałastry tym razem ze świata, gdzie nic się nie pochrzaniło. To oczywiście tylko podkładka, żeby usprawiedliwić to, że dobrzy biją się z innymi dobrymi, którzy teraz są złymi. Ale za to biją się z komiksową klasą. Widać, że ktoś przestudiował dokładnie jak powinna wyglądać cyfrowa wersja poszczególnych ruchów postaci, szczególnie tych specjalnych, które aż iskrzą energią na ekranie i są odpowiednio przypisane i podrasowane dla każdej bohaterki i bohatera. Ciosy wyrzucające w kosmos, kilometrowe kratery, lasery a do tego - moje ulubione - interaktywne rzeczy na arenach, którymi można się tluc. Na przykład przekonywać oponenta do poszanowania praw jednostki za pomocą śmigłowca.

Mieliśmy w Injustice też kilka trybów zabawy, była sieć, były również postaci dodatkowe jak Lobo, który ma potężne grono fanów. Było też kilka wad, poza fabułą, jak na przykład dziwnie wyglądające twarze, a niekiedy całe sylwetki i na przykład w dwójce nie do końca udało się z tym uporać. Ale oczywiście to wszystko schodziło na dalszy plan, kiedy Batman wyfurmanił komuś z Batmobila. A właściwie Batmobilem. No miód. Świetnie się bawiłem i prawdę mówiąc cały czas czekam na trójkę.

Machinarium
Machinarium
Stare ale jare - Machinarium
Jak to się stało, że jedna z najwspanialszych gier kiedykolwiek stworzonych nie znalazła się jeszcze w przepastnym archiwum Giermaszu, to ja nie mam pojęcia. No, ale czas ten błąd naprawić. Na tapet bierzemy piękną, ciekawą, inteligentną i dobrze się starzejącą grę czeskiego studia Amanita Design, czyli - Machinarium. Nie wiem, czy już zauważyliście, ale obiektywizmu to tutaj będzie co kot napłakał. Żeby nie było, że nie uprzedzałam.

Kto jeszcze Machinarium nie zna - a wiem, że są i tacy gracze - to zaznaczę od razu, że jest to produkcja dla tych, którzy cenią dobrą grafikę, nieszablonową animację i godziny spędzone na rozwiązywaniu łamigłówek. Dobra, nie oszukujmy się, to jest gra dla wszystkich.

Zacznijmy od fabuły. Sterujemy otóż małym robotem, który ląduje na wysypisku śmieci. Robot ma na imię Josef - to na cześć czeskiego malarza, pisarza i poety, który wymyślił słowo "robot" (dzięki, Wikipedio, co byśmy bez ciebie zrobili). Wysypisko, na którym nie wiedzieć czemu wylądowaliśmy, znajduje się w pobliżu tytułowego miasta Machinarium, do którego nasz bohater postanawia wrócić. Tu zaczynają się łamigłówki, bo najpierw musi pozbierać wszystkie swoje części, potem wykombinować, jak dostać się przez bramę. Ale w zasadzie tutaj dopiero zaczyna się przygoda. Josef nie tylko musi pomóc mieszkańcom miasta, ale też uwolnić swoją dziewczynę i pokonać trzech opryszków, którzy mają niecny terrorystyczny plan.

Jak tego dokonać? Trzeba mieć pomysł. Mamy tu interfejs point-and click, a nasz robocik nie może sięgnąć do przedmiotów, które znajdują się poza jego zasięgiem. Ale dobra wiadomość jest taka, że Josef może się rozciągać albo kurczyć w pionie. Tylko inna rzecz, że nie robi tego sam z siebie, a konia z rzędem temu, kto choć raz nie wydał z siebie pełnego ulgi "aaaaa!", gdy pozornie niewykonalne zadanie zrobiło się proste kiedy tylko nasz bohater "urósł". Josef może zbierać rzeczy potrzebne do rozwiązania łamigłówki, łączyć je, manipulować elementami otoczenia. Ale tutaj nic nie dzieje się przypadkiem i nie rozwiążemy zagadki, wykonując jakieś przypadkowe ruchy.

Tak że rozgrywka nie jest banalna, a z biegiem czasu i z przechodzeniem przez kolejne plansze robi się coraz trudniej. Co oczywiście jest uzasadnione i pożądane. A co z zagadkami, które wyjątkowo trudno nam rozwiązać? Twórcy Machinarium i tutaj przychodzą nam z pomocą - w grze są podpowiedzi; jeśli utkniemy, możemy zobaczyć, co zrobić, żeby ruszyć z miejsca. Jest też możliwość sprawdzenia solucji, ale żeby ją odpalić, trzeba zagrać w minigrę, która nie jest specjalnie pasjonująca - i to był eufemizm.

I teraz last but not least, specjalnie zostawiłam to na koniec. GRAFIKA! Ręcznie rysowana, o niesamowitej, steampunkowej atmosferze i z przesympatycznymi bohaterami. Smaczku dodaje fakt, że podczas rozgrywki nie pada ani jedno słowo, a postaci porozumiewają się za pomocą komiksowych, rysunkowych dymków. Każda lokacja jest dopracowana, no po prostu nie można się na to napatrzeć.

F1 2009
F1 2009
Stare ale jare - F1 2009 (2009 r.)
Formuła 1 jest z nami od 75 lat. Gry z nią związane - trochę krócej, wiadomo, ale nie tak krótko, jakby się mogło wydawać. Pierwsza gra wideo z królową motosportu w roli głównej to 1982 i Pole Position. Potem przyszedł czas na pierwszy tytuł z licencją od Międzynarodowej Federacji Samochodowej i pójście pod strzechy. Prawa do wydawania oficjalnych gier spod szyldu F1 trafiały potem od wydawcy do wydawcy, jak to zwykle bywa. Przez kilka ładnych lat na początku wieku wyłączność miało Sony, aż do 2009 roku, kiedy tak naprawdę rozpoczęła się nowa era ścigałek z najszybszymi bolidami świata.

F1 2009 było pierwszą grą spod klawiatur studia Codemasters na licencji Formuły 1. Jak można się domyślić - gra wrzucała nas w realia sezonu 2009. Nomen omen - ciekawego dla fanów tego sportu. Nowe regulacje techniczne, zawirowania związane z kryzysem ekonomicznym zmuszające producentów do wycofywania się, zwycięstwo zespołu uratowanego znad przepaści, no i z naszej perspektywy - Robert Kubica w BMW Sauber.

Gra ukazała się w listopadzie tegoż roku, ale tylko na Wii i PSP. Pozwalała nam na jazdę po wszystkich torach z kalendarza tego sezonu podczas szybkich wyścigów, prób czasowych, ale mogliśmy również przejechać cały sezon wybranym przez nas kierowcą i spróbować zdobyć mistrzostwo. Recenzje były mieszane, głównym zarzutem była głównie grafika, z drugiej strony jednak recenzenci zwracali uwagę na dobry model jazdy. Jak widać, była to podwalina do budowania czegoś większego.

W przyszłym sezonie gra wyszła na PC, PlayStation 3 i Xboxa 360. F1 2010 zebrało naprawdę pozytywne recenzje, a nawet załapała się na BAFTĘ w kategorii "Gra Roku", bijąc na przykład FIFĘ 11 czy Football Managera 2010. Do dzisiaj Codemasters tworzy tytuły na licencji Formuły 1, nawet po wykupieniu studia przez Electronic Arts pod koniec 2020 roku.


Metin2
Metin2
Stare ale jare - Metin2 (2005 r.)
Odwołując się do moich prywatnych wspomnień – w mojej klasie w podstawówce mieliśmy czasem grupową fazę na niektóre gry. Pamiętam krótki okres, kiedy pykało się w słynnego Counter-Strike’a 1.6 czy w Team Fortress 2, później po wyjściu Minecrafta wszyscy w to grali (zresztą jak na całym świecie), ale pamiętam też godziny spędzone na tłuczeniu dziwnymi broniami w kamienie, które wypluwały z siebie wilki albo poszukiwanie stworów, które dropią kwiatki, które zanosiłem do biologa. Metin2 zawładnął Polską, tak jak niegdyś Tibia, a my byliśmy częścią tego.

Za dzieciaka nie wiedziałem za dużo o fabule – ot, jakieś królestwa, jakieś kamienie i tyle. Sam świat umiejscowiony jest gdzieś na dalekim wschodzie, gdzie „kamienie Metin” spadły na ziemie i wywołały chaos. Naszym zadaniem było stworzenie naszej postaci i próba ogarnięcia części chaosu. Wybierało się spośród czterech klas, budowało się umiejętności, zdobywało bronie – tak jak zresztą w każdym MMORPG.

W Polsce gra pokazała się w lipcu 2007 roku, nieco ponad dwa lata po tym, jak wydali je Koreańczycy. Co może dziwić, do dzisiaj gra jest utrzymywana przy życiu i aktualizowana, a dalej istnieją polskie serwery. Oczywiście na fali popularności powstały serwery fanowskie, część z nich płatnych.

Te po części były odpowiedzią na coś, co graczom przeszkadzało. Był moment, kiedy nie dało nie natknąć się na jakiegoś bota. Pomimo stosowania oprogramowania anty-cheatowego oczywiście takie cheaty powstawały i, zwłaszcza w naszej części Europy, były na porządku dziennym. Coś, na czym Metin2 również stracił, to mocne pay-2-win. Smocze Monety, które można było kupować, mogły mocno przechylić szalę i ułatwić grę dla kogoś, kto zapłacił. Pomimo tego gra dalej żyje, chociaż pewnie graczy liczy się w dziesiątkach, a nie setkach tysięcy. Ale jestem pewien, że nie jestem jedynym, który pamięta frustrację po tym, jak kowal w wiosce spalił twoją ulubioną broń.


Painkiller
Painkiller
Stare ale jare - Painkiller (2004 r.)
Dla polskiego studia People Can Fly był to strzał w dziesiątkę. W roku 2004 stworzyli strzelaninę FPP Painkiller, która z miejsca stała się jedną z najpopularniejszych rodzimych produkcji. Dzięki wzorowaniu się na takich hitach jak Quake czy Unreal Tournament, zaistniała w świadomości graczy na całym świecie.

W Painkillerze wcielamy się w niej w Daniela Garnera, który zginął w wypadku, ale nie trafił do nieba czy piekła, a został wybrany do powstrzymania piekielnych pomiotów, dowodzonych przez najgorszego z nich - Lucyfera. Jednoosobowa walka z najgorszym złem miała być odkupieniem grzechów bohatera. I to się chyba udało.

Polscy twórcy przygotowali kilkanaście poziomów, od strasznych lochów po wielkie opuszczone zamki. Lokacje niezbyt przyjazne zwykłemu człowiekowi, ale dla wojownika walczącego z hordami zła nie stanowi to problemu. Bohater ma do dyspozycji pokaźny arsenał, przydatne powerupy i ekwipunek, które bardzo przydają się w eksterminacji.

Prócz fabuły i wciągającej rozgrywki, bardzo chwalony był także tryb rozgrywki wieloosobowej. Był tak udany, że przez dwa sezony produkcja pojawiała się w cyklu World Tour ligi Cyberathlete Professional League. Ciekawostką jest fakt, że tytuł doczekał się budżetowej wersji specjalnej, która zawierała połowę poziomów, wycięto z niej filmiki przerywnikowe oraz wspomniany tryb wieloosobowy.

Painkiller sprzedał się w kilkuset tysiącach kopii, gracze chwalili dynamikę rozgrywki i dostępne alternatywne zakończenie. Sukces przerodził się w kilkuczęściową serię, której najnowszą część - a tak naprawdę rozbudowany reboot pierwowzoru - dostaniemy w tym roku.


Halo Combat Evolved
Halo Combat Evolved
Stare ale jare - Halo: Combat Evolved (2001 r.)
Pod koniec XX wieku konsole do gier nie były już czymś dla wybranych. Takie urządzenia jak Nintendo 64 czy pierwsze PlayStation wprowadziły na dobre pod strzechy tego typu urządzenia. Do tej pory to głównie Japończycy wiedli prym na rynku, w pewnym momencie okazję na zarobek zwietrzył Microsoft. Pod koniec 2001 roku firma z Redmond pokazuje światu Xboksa. Oczywiście, wraz z konsolą zadebiutowało kilka gier, jedna z nich była jednak początkiem serii, która miała wbić się w świadomość graczy jako tytuł, dla którego kupujesz sprzęt.

Halo: Combat Evolved jest rozwinięciem innej serii gier, nazwanej Marathon. Nie jest to jednak sensu stricte sequel - twórcy po dwóch grach stwierdzili, że będą chcieli zrobić coś innego. To miało być połączenie Marathona z Quakiem jak stwierdzili. Wyszła gra, która zrewolucjonizowała konsolowe FPSy.

No i zażarło. Może nie na samym początku, ale Halo: Combat Evolved się sprzedawało. Na sprzedanie miliona kopii potrzebne było pięć miesięcy, a co drugi Xbox był sprzedawany w pakiecie z grą. Pierwsza odsłona przygód Master Chiefa zebrała również świetne recenzje i masę nagród, na czele z wieloma tytułami gry roku.

W 2011 tytuł doczekał się remastera, do tego czasu jednak Halo stało się serią zadomowioną na dobre w świadomości graczy. Już w 2004 roku wyszedł sequel, który zebrał podobne, jak nie jeszcze lepsze oceny. Do tej pory wyszło sześć głównych tytułów serii, ostatni w 2021 roku jako Halo Infinite, do tego można również dołożyć kilka spin-offów.

Tekken Tag Tournament
Tekken Tag Tournament
Stare ale jare - Tekken Tag Tournament
Ciężko jest w grach-bijatykach wymyślić coś, co będzie się naprawdę wyróżniać. Bo tak na dobrą sprawę – naciskamy przyciski, aby machać rękami i nogami, żeby trafić naszego oponenta. Koledzy z Namco jednak po sukcesie swoich pierwszych gier z serii Tekken wpadli na genialny w swojej prostocie pomysł – a co jeśli zamiast dwóch zawodników tłuc ze sobą będą się dwie drużyny? I tak oto powstał Tekken Tag Tournament.

Jeśli chodzi o mechaniki – te są żywcem przeniesione z Tekkena 3, więc jeżeli ktoś ogarniał wcześniej, to ogarnie i teraz. Kluczową zmianą jest nowy tryb, w którym zamiast jednej postaci wybieramy dwie. Podczas walki możemy zmienić naszego wojownika, który akurat walczy, a w międzyczasie ten, który siedzi akurat „na ławce”, nieco regeneruje swój pasek zdrowia. Żeby wygrać walkę – wystarczy znokautować jednego z oponentów. Dodatkowo – była możliwość, aby w czterech graczy naraz bawiło się rozgrywką, każdy wtedy kontrolował jedną z postaci.

Tag Tournament nie łapie się w fabularny ramy historii serii Tekken, więc twórcy umieścili w nim prawie wszystkie postacie, które do tej pory wystąpiły w serii, nawet jeżeli kanonicznie coś się nie zgrywało. Dało to roster 39 postaci, którymi można było walczyć, co było największą pulą w dotychczasowej historii serii. Do tego był to pierwszy Tekken, którego mogliśmy odpalić już na PlayStation 2.

Recenzje? Bardzo dobre, kręcące się w większości w przedziale od 7,5 do 9 na 10. Tekken Tag Tournament doczekał się remastera na PS3, który wyszedł na dysku nazwanym Tekken Hybrid, na którym był również film o podtytule Blood Vengeance oraz demo drugiej części Tekken Taga. Sequel wyszedł w 2011 roku między „szóstką” i „siódemką”, i który również nie wpisywał się w kanon historii serii, dzięki czemu twórcy znów mogli zaszaleć z wrzucaniem prawie wszystkich bohaterów. Ich finalna liczba? 59 różnych wojowników.

Call of Duty (2003 r.)
Call of Duty (2003 r.)
Stare ale jare - Call of Duty (2003 r.)
Czasem debiut po prostu wychodzi. Można przytaczać jakieś przykłady ze świata sportu, muzyki czy innej szeroko pojętej rozrywki, lecz tutaj skupimy się na studiu Infinity Ward. Powstało one z powodu konfliktu części pracowników studia 2015, Inc. z Electronic Arts. Odłączyli się więc od studia i poszli na swoje. Infinity Ward powstało 23 lata temu i do dziś zajmują się tylko i wyłącznie jedną serią. Zresztą - oni mogą. Bo chodzi o Call of Duty.

Pierwszy CoD, który nada tytuł całej serii wyszedł na rynek w październiku 2003 roku. Gra przenosi nas w realia II Wojny Światowej i alianckich potyczek na różnych frontach. Kampania fabularna na dobrą sprawę pozwala nam wcielić się w trójkę bohaterów - żołnierza amerykańskiego, brytyjskiego i radzieckiego. Zaczynamy we Francji, po czym przebijamy się przez Alpy, Wołgę, Wisłę, Odrę czy Belgię, aby kampanię fabularną skończyć w Berlinie. Poza kampanią jeszcze dostępny był tryb wieloosobowy.

Gra na początku wyszła na PC, lecz pierwszego portu doczekała się już nieco ponad rok po premierze. Nie była to jednak wersja na PlayStation czy Xboxa, jak można by się tego spodziewać, ale na… zapomnianą Nokię N-Gage. Call of Duty zebrało naprawdę świetne opinie u recenzentów ze średnią w okolicach oceny 9 na 10, zebrało kilka nagród, w tym BAFTĘ za grę roku 2003.

CoD niezmiennie cieszy się uznaniem graczy. Ostatni tytuł, Black Ops 6, miał premierę w październiku zeszłego roku i tak na dobrą sprawę do teraz utrzymuje się w czołówce najczęściej kupowanych gier. Szacuje się, że przez całą swoją historię gry z serii Call of Duty sprzedały się w grubo ponad 500 milionach egzemplarzy.

Dynasty Warriors
Dynasty Warriors
Stare ale jare - Dynasty Warriors (1997 r.)
Historia serii Dynasty Warriors jest dość nietypowa. W roku 1997 na pierwsze PlayStation wyszła bijatyka pod tym tytułem, która de facto dała początek całego podgatunku znanego pod nazwą musou.

Gra oferowała pojedynki 1 na 1 w klasycznym podejściu walki z bronią białą. 16 zawodników do wyboru, ataki, bloki, parowanie, czyli wszystko to, co znamy choćby z serii Samurai Shodown czy Soulcalibur.

Interesujące jest to, że ze względu na inne nazewnictwo w Japonii i to, że kolejna odsłona serii odbiegała pod względem gatunku od oryginalnego Dynasty Warriors, w Europie produkcja wyszła jako Dynasty Warriors 2. To niestety spowodowało rozbieżności w numeracji, która jest problemem do dziś.

Bijatyka i pomysł spodobał się graczom, więc studio Omega Force postanowiło kontynuować serię, ale postanowili dokonać znacznej zmiany. Kolejne odsłony Dynasty Warriors stały się slasherami z elementami taktycznymi, gdzie walczyło się dosłownie z kilkudziesięcioma przeciwnikami na raz. Seria doczekała się kilkunastu odsłon i spin-offów i ukazuje się do dziś.


1234567