Czym jest owe "musou"? Mieści się w gatunku hack'n'slash, do dyspozycji jest słaby i mocny cios, plus umiejętności specjalne. Fajnie, że każdy z grywalnych herosów Hyrule Warriors: Age of Calamity walczy nieco inaczej. Efekt - czyli skoszenie setek wrogów na każdej planszy - będzie ten sam, ale dzięki różnorodności stylów ta przecież powtarzalna i stosunkowo jednak prosta mechanika zabawy sporo zyskuje.
Jak to "skoszenie" setek wrogów? - ktoś spyta. No to jest specyfika "musou" (seria Dynasty Warriors i różne spin-offy z Warriors w nazwie, tak jak opisywana gra). Czyli na planszach mamy setki, tysiące przeciwników, którzy padają po dosłownie jednym, zamaszystym ciosie, oraz pojawiających się co jakiś czas wrogów mocniejszych. Areny bywają spore, ale są zamknięte, cała zabawa polega często na ganianiu z jednej ich strony na drugą, aby wypełnić cele misji.
Przy pierwszym zetknięciu "musou" (bo grałem w inne też) może wydać się trochę chaotyczne, wystarczy jednak nieco czasu, aby odkryć, że w tym szaleństwie jest metoda. Oczywiście, jak wspomniałem, ostatecznie walka jest bardzo powtarzalna, ale (to ta magia tej mechaniki) w opisywanym Hyrule Warriors: Age of Calamity okazała się wciągająca. Choć ja, przyznam, "musou" staram się sobie dawkować, za długo też niezdrowo. Ale to już bardzo indywidualna kwestia.
Parę słów o grafice. Oprawa, choć jednak prostsza, to jest zaczerpnięta ze świetnie ocenianego The Legend of Zelda: Breath of the Wild. Zresztą, opisywany tytuł opowiada o tym, jak sto lat przed wydarzeniami z tamtej gry, doszło do upadu królestwa. W Hyrule Warriors: Age of Calamity fabuła pokazywana jest za pomocą naprawdę dobrze wyreżyserowanych i często długich filmów animowanych. Dobrze się to ogląda, można poczuć sympatię do bohaterów i ich z góry skazanych na niepowodzenie starań w walce ze złem. Cóż, we wspomnianym Breath of the Wild widzimy ruiny, więc Hyrule Warriors: Age of Calamity musi zmierzać ku z góry ustalonemu finałowi. Ale w trakcie opowieści wydarzenia potrafią zaskoczyć.
Wspomniałem o problemach technicznych. Od razu postawię sprawę jasno, ostatecznie przymykałem na to oko i bawiłem się dalej, więc nie jest to taki oczywisty "minus" jakby się mogło wydawać. Ale fakt faktem, że gdy na ekranie pojawiają się dziesiątki wrogów, jakiś mini-boss odpala ataki specjalne, nasze postaci też mają swoje super-ciosy - to w największym ferworze animacja potrafi zaliczyć całkiem spore spadki wyświetlanych klatek na sekundę. A jeszcze dodajcie do tego możliwość gry kooperacyjnej na podzielonym ekranie, czyli dwa razy więcej się dzieje - i oczywiście animacja też mocniej kuleje.
Prawda też jest taka, że chociaż na liczniku będziecie mieć setki pokonanych wrogów, to w trakcie rozgrywki te masy będą się doczytywały w locie a nie zobaczymy ich na raz. Cóż, Nintendo Switch nie jest najmocniejszą konsolą na rynku. W Hyrule Warriors: Age of Calamity mamy tego dowód. Polecałbym raczej grać w wersji przenośnej, na mniejszym ekranie pewne niedostatki - czy to grafiki, czy animacji - tak nie kłują w oczy.
Zabawa podzielona jest na kilka segmentów. Mamy misje główne oraz treningowe a także zadania poboczne. Choć te ostatnie to tylko zakładki w menu, w trakcie właściwej rozgrywki zbieramy przedmioty, kupujemy je w sklepach (te też odblokowujemy w taki sam sposób), a gdy mamy odpowiednią ilość do spełnienia warunków "zadania", klikamy "ok" - i zrobione. Warto jednak to czynić, odblokowujemy dodatkowe umiejętności, wydłużamy pasek zdrowia i tak dalej.
Kasę wydajemy też między innymi u kowala, jest obóz treningowy, w którym za walutę gry bez walki podnosimy poziom bohaterów, są wspominane sklepy, szukamy składników na potrawy, które mają wpływ na statystyki w walce - i dobrze się to zaplata w całość doświadczenia gry w Hyrule Warriors: Age of Calamity. Jakbyście chcieli "wyczyścić" mapę, to mowa o może i nawet ponad 50-ciu godzinach gry. Sama główna opowieść jest krótsza oczywiście. Ale z mojego doświadczenia wynika, że warto się angażować w te dodatkowe aktywności, bo ułatwiamy sobie mocno życie na planszach z wrogami. Na domyślnym poziomie trudności gra nie sprawiła mi kłopotów, bo skrupulatnie "odhaczałem" co było możliwe.
Czyli - nawiązując do powyższego - Hyrule Warriors: Age of Calamity jawiło mi się jako sympatyczny "odstresowywacz", rozgrywka nie frustrowała poziomem trudności. Do tego niezła i ładnie (graficznie) opowiedziana historia. Co prawda - tak mam z ogólnie z całym gatunkiem "musou" - sesje dzieliłem na krótsze (w myśl zasady, dwie godzinki grania, przerwa, dwie godzinki grania), ale, o czym wspomniałem na samym początku tej recenzji, zmuszać się do zabawy absolutnie nie musiałem. Oczywiście Hyrule Warriors: Age of Calamity ma swoje problemy z płynnością animacji, ale to też mnie nie odstraszało. Co prawda "musou" - oprócz zwolenników - ma też anty-fanów, ale jeżeli potraktujecie Hyrule Warriors: Age of Calamity jako proste RPG akcji, to powinniście się dobrze bawić. A jeżeli graliście w The Legend of Zelda: Breath of the Wild, to możliwość poznania historii, jaka poprzedzała upadek królestwa Hyrule, to dodatkowy atut recenzowanej gry.