W Personie ten schemat jest mniej więcej zachowany - choć zdarzają się tam elementy podchodów czy troszeczkę bardziej taktycznego podejścia do walki, ale trzonem jest dawanie łupnia całym legionom oponentów. Przy tym w Personie, jak w innych grach tego typu, mamy do dyspozycji całą paletę ciosów specjalnych, które kończą się zalewaniem ekranu mnóstwem kolorów, wybuchów i efektów świetlnych.
Wrogowie - no cóż - powtarzają się, ale to standard w takich produkcjach, w końcu trudno przygotować naście tysięcy różnych wzorów, nawet jeśli mają być do siebie podobne. Ale (no, co najważniejsze) kładzenie pokotem kolejnych "łanów" przeciwników, że na takie poetyckie porównanie się zdobędę, sprawia wiele, wiele frajdy. Kluczem jest to, że to się nie nudzi. Sprawia wiele satysfakcji, a kiedy się kończy, człowiek ma ochotę krzyknąć:
"no ej? To już wszyscy?" Dla Persony dość istotną rolę odgrywa fabuła. Choć to kolejna odsłona serii, która zaczyna się w kilka miesięcy po zakończeniu akcji z poprzedniej, stanowi w dużej mierze osobną całość, która pozwala czerpać przyjemność z gry i nie ma wrażenia zagubienia. Tym bardziej, że wszystko poprzedza bardzo długie (niekiedy może nawet trochę przegadane) wprowadzenie. Ale też taki urok gier z Dalekiego Wschodu - kto miał już styczność, ten wie czego się spodziewać. Z drugiej strony to pozwala lepiej wczuć się w postaci, a z trzeciej jeszcze, zawsze wszystko można przewinąć. Nie będę opowiadał o historii, poznajcie, wejdźcie w nią, zsynchronizujcie się i cieszcie. Ostrzegam jednak, że co bardziej zramolałych graczy może trochę odrzucić, bo głównymi postaciami dramatu są młodzi ludzie, którzy wybierają się na wycieczkę - wiecie taki trochę cukierkowy klimat, który też nie wszyscy mogą pulubić. Albo się to kupuje, albo nie.
A czy kupuje się oprawę graficzną? Wznosząc się na wyżyny obiektywizmu - tak. Jak najbardziej. Same areny walk i przeciwnicy może szału nie wywołują, ale też w tych momentach nie bardzo jest czas na zachwycanie się landszaftami. Za to wszelkie przerywniki wykonane są ślicznie - tak, ślicznie. Komuś, kto japońskie bajki jeszcze kojarzy z latami 90-tymi to wszystko może kojarzyć się z Czarodziejką z Księżyca, również przez wygląd niektórych bohaterów. Bez zbyt wielu szczegółów czy zbędnych ozdobników (ale to też taki gatunek animacji), taki klimat panuje w tym kraju. Do tego oczywiście mówiące zwierzęta, sporo emocji, uczuć, uniesień i innych spraw, które tworzą taki miks - połączenie serialu dla młodzieży z grą akcji - co także nie powinno dziwić.
Miłośnicy Japonii i wszystkiego co z nią związane - obowiązkowo. Pozostali? Pożyczcie od znajomych i sprawdźcie sobie o co to całe zamieszanie. Jeśli nie kręci Was otoczka - całkiem prawdopodobne, że dacie się wciągnąć radosnemu kładzeniu plackiem nabijania licznika pokonanych, który bardzo szybko idzie w tysiące. Naprawdę, bardzo to przyjemne. I relaksujące.